Rower to wspaniałe urządzenie, pozwalające w łatwy i tani sposób pokonywać duże odległości. Nie ma natomiast bagażnika tak pojemnego, jak samochód i jadąc w trasę musimy liczyć się, że każdy dodatkowy kilogram będzie nam ciążył po kilkudziesięciu kilometrach.
Jak zatem jeździć? Najlepiej na lekko :), ale z drugiej strony dobrze jest być również przygotowanym na różne okoliczności. Wiele zależy od tego, gdzie i w jakim trybie podróżujemy. Wszak inaczej przygotowujemy się na wycieczkę całodniową a inaczej na kilkudniowy wyjazd z nocowaniem w terenie.
Pierwsze kilometry w turystyce rowerowej robiłem jedynie z plecakiem na plecach. Miało to tę zaletę, że brało się niezbędne minimum i nie potrzeba było żadnych dodatkowych bagażników na rowerze. Minus- wiadomo już po kilkunastu kilometrach plecy były spocone i obolałe.
Kolej przyszła na klasyczne sakwy, mocowane na tylnym bagażniku. Miało być tak super, bo plecy wolne, w sakwach dużo miejsca i…. no właśnie tu jest pułapka. Wolna przestrzeń zachęca do wrzucenia tych „niezbędnych gadżetów” co skutkuje dodatkowym ciężarem. Poza tym rower zupełnie inaczej zachowuje się w terenie, gdy jest dociążony w ten sposób.
Prób i toreb było kilka, ale zawsze coś było nie tak i przeszkadzało. Któregoś razu będąc na targach rowerowych wypatrzyłem rozwiązanie, które zmieniło moje wyobrażenie o sakwach i bikepackingu. Mianowicie systemy ultralight pozwalające na rozmieszczenie małych toreb na całym rowerze. Wykorzystane tu mamy w pełni miejsce na kierownicy, nad tylnym kołem, a nawet na ramie!
Uszyłem zatem własnego projektu sakwę na kierownicę, do wożenia lżejszego, acz objętościowego bagażu. Zakupiłem tylną mocowaną pod siodło oraz uzbroiłem się w duży trójkąt na ramę i do boju!
Jako że czasu niewiele ostatnio, a noce coraz chłodniejsze zdecydowałem zaatakować większą trasę w drugi weekend września. Wybór padł na trasę o nazwie Zielona Siódemka – czyli alternatywna trasa rowerowa z Warszawy do Gdańska. Trasa liczy łącznie 372 km i jest przewidziana na 5 dni. Ale kto by teraz miał na to czas;) Mam raptem wolny weekend i mocne postanowienie.
Pakowanie:
Na kierownicę idą rzeczy do spania, czyli śpiwór, hamak Lesovik Duch. Dodatkowo apteczka.
W trójkąt na ramę wchodzą narzędzia, zabezpieczenie trelock, telefony , portfel, przegryzki, dętka, pompka i pozostałe drobiazgi,
Sakwa podsiodłowa zawiera ciuchy na zmianę oraz prowiant i tarpa od Lesovika.
Całkowita waga bagażu ok 8,5 kg, nie licząc wody.
Plan dość prosty, wrócić z pracy ( nota bene, do której dojeżdzam również rowerem) spakować się, wyspać do północy i start na trasę. Udało się zrealizować tylko ten start ok. północy, wyspać się nie było mi dane. Trudno.
Kieruję się zatem na w stronę Gdańska, wyjazd przez Łomianki. Na początku jak to zwykle bywa lekko, łatwo i przyjemnie. W momencie, gdy przekraczam Wisłę i Narew temperatura odczuwalnie spada. Żeby się nie zapocić, do tej pory jechałem w termie, ale zaczyna ją przenikać zimne powietrze i nie jest już tak fajnie. Zakładam kurtkę i śmigam dalej. Zmęczenie daje się we znaki na kolejnych kilometrach, spada moja czujność i gubię na moment trasę. Niestety muszę zawrócić do ostatniego znanego punktu, ponieważ w okolicy miejscowości Joniec. Dalej idzie całkiem nieźle, choć zaczyna się walka ze zmęczeniem. Ostatecznie w okolicy godziny 5:30 zjeżdżam w las i postanawiam zrobić sobie regeneracyjną drzemkę na hamaczku.
Z planowanej godziny robią się 4, tak smacznie się spało. Trudno trzeba będzie nadrobić, ale chociaż jestem nieco bardziej wypoczęty. Szybkie śniadanie pod sklepem i w drogę. Trasa praktycznie cały czas wiedzie przez mniejsze miejscowości z dala od głównych dróg, ale nawierzchnia jest dobra. Ruch samochodów również nie przeszkadza więc można spokojnie swoim tempem przemierzać szlak. Aby nadrobić czas i nie skupiać się na tym ile mi jeszcze zostało do celu wyznaczam krótsze odcinki, ciesząc się z małych zwycięstw. Wszak dużo szybciej dojedziemy do Mławy niż do Gdańska 😉
Kilometry lecą, kolana o dziwo nie bolą. Tu duża zasługa zmiany roweru na Marin Muirwoods 29er. Duże koła na gładkim bieżniku i dobrych piastach toczą się jak szalone. Przełożenia trekkingowe pozwalają zachować odpowiednia kadencję oraz dobrą prędkość bez specjalnego zmęczenia.
Docieram pod Grunwald, tu robię chwilę przerwy, aby odwiedzić muzeum oraz zjadam ciepły posiłek. W planie na dziś dotrzeć co najmniej do Ostródy, a najlepiej jeszcze dalej.
We wrześniu dni są już znacznie krótsze i znacznie szybciej się ściemnia. Najbardziej nie lubię tej pory, gdy nie jest jeszcze ciemno, ale już bez światła ciężko jechać. Wbrew pozorom dość szybko udaje mi się dotrzeć do Ostródy i mam siły na kontynuację jazdy. Trzeba zatem kręcić dalej.
Odcinek od Morąga do Pasłęk zrobił na mnie największe wrażenie. Wąska asfaltowa dróżka przez ciemny, gęsty las z dużą ilością wzniesień. Całość efektu dopełniła gęsta mgła. Po prostu świetnie. Nie należę do osób strachliwych, ale czułem się nieswojo jadąc jedynie w strumieniu swojego światła w ciemności takiej, że gdy się odwracałem za siebie lub patrzyłem na bok widziałem tylko nicość. Może to zmęczenie, a może pobudzona wyobraźnia podsuwała różne obrazy „Drogi „jak z książek Jakuba Ćwieka (polecam lekturę ;). Co ciekawe, nie wiem jak to się stało, ale w wielu momentach miałem wrażenie, że zbliżam się do wzniesienia i będę musiał mocniej przycisnąć, natomiast rower się dodatkowo rozpędzał jakby jechał z górki. Nie wnikałem, chciałem po prostu jak najszybciej dojechać do nieco bardziej oświetlonego fragmentu.
Za miejscowością Pasłęk, latarka zaczynała szwankować i jazda przy niedostatecznym oświetleniu mogła skończyć się niezłą glebą. Ponieważ zmęczenie zaczęło mnie dopadać coraz mocniej, a dodatkowo zaczął padać deszcz i dosłownie wszystko miałem mokre, zadecydowałem o postoju do rana. Procedura podobna jak poprzedniej nocy. Zjazd w zagajnik. Rozpięcie tarpa i hamaka, przypięcie roweru do drzewa i do śpiworka. Zmęczony usnąłem ekspresowo.
Pobudka rano, szybkie śniadanko i dalej w trasę. Do Elbląga mam rzut kamieniem, a stamtąd do Gdańska już niedaleko. Do południa towarzyszyła mi szarówka, ale chwilę po południu chmury się rozwiały i wyszło cudowne słońce. Dojeżdżając do Stegny, zadecydowałem o odbiciu z trasy nad morze w Jantarze. Tu też czekało mnie drugie śniadanie na plaży i chwila odpoczynku.
Z Jantaru droga już dość prosta, do promu, na który nie musiałem długo czekać, a następnie bezpośrednio na Gdańsk. Tak jak przewidywałem ten odcinek zajął mi ok. 2 godzin.
Udało się! Dotarłem do Gdańska. Tu radość moja mogły przyćmić jedynie kolejki i brak dostępnych miejsc dla pasażerów z rowerami w PKP 😉
Do centrum wyszło łącznie 412km. Dodatkowo pojechałem odwiedzić znajomych, pokręciłem się po Gdańsku w oczekiwaniu na pociąg a później w Warszawie do domu również trzeba było dojechać tak więc zaliczone łącznie dodatkowe extra 35 km.
Gorąco polecam trasę, ekipa Zielonej Siódemki, naprawdę dobrze przygotowała roadbooka.
Autor -FoX-